Zawsze marzyłem o prowadzeniu późną nocą audycji radiowej,w której mógłbym gadać sobie o wszystkim,mając całkowitą świadomość faktu że jestem słuchany przez niewielką liczbę osób.Stronka w zamyśle ma być namiastką tego marzenia,gdyż fajnie będzie wylać przemyślenia mojej głowy,wiedząc że mają one szanse zostać przez kogoś przeczytane bądź nawet skomentowane,a nie zginą gdzieś w notatniku,czy co gorsza bezpowrotnie ulecą z pamięci.

niedziela, listopada 05, 2006

Rowerowy z Kapitanem wypad nad morze.

Dzień 1.

Za oknem mieliśmy okazję dostrzec już pierwsze opadające płatki śniegu, a to sygnał że nadszedł więcej niż najwyższy czas na opis wakacji. Jak zwykle trochę to trwało, ale chyba lepiej późno niż wcale:) Tak sobie myślę że uzbierało się już sporo notek do napisania, ale pomału - na pierwszy ogień pójdzie rowerowy z Kapitanem wypad nad morze. Opis będzie zapewne dość czaso i pracochłonny, a zależy mi na tym żeby w końcu coś się na tym blogu ruszyło i dlatego doszedłem do wniosku że każdy dzień opublikuje w formie osobnego posta - taka notka na raty. Szczerze mówiąc nie pamiętam już nawet daty wyjazdu, ale telefon podpisał pierwsze zrobione tego dnia zdjęcie jako 060724_065753, co w tłumaczeniu oznacza że była to godzina 6.57 dnia 24.07.06., wtedy to dojeżdżaliśmy pociągiem do Tczewa. Niestety nie umiem powiedzieć o której wyjechaliśmy z Poznania, ale to chyba raczej mało istotne... Podróż pociągiem minęła sympatycznie, a to dzięki temu że zdecydowaną większość czasu smacznie przespaliśmy na rozłożonych w wagonie rowerowym karimatach. We wspomnianym wyżej Tczewie wyładowaliśmy nasze pojazdy o 7.24 i wtedy to solidnie się zdziwiłem widząc ile wagonów liczył nasz skład – muszę przyznać że był to ładny kawał ciuchci. Gdy już umocowaliśmy nasz dobytek na bagażnikach, pokierowaliśmy swe kroki na stację aby obadać o której startuje nasz transport do Malborka. Upewniwszy się że mamy jeszcze sporo czasu, zaparkowaliśmy przy pobliskiej ławeczce urządzając sobie śniadanko, które w większości składało się z przygotowanych wcześniej w domu kanapeczek. Gdy już się posililiśmy ruszyliśmy z powrotem w kierunku peronu wypatrując na horyzoncie żółto-niebieskiej „błyskawicy” mającej nas zabrać do celu. Zjawiła się ok. godz. 8.10, po czym zainstalowaliśmy się na korytarzu i ruszyliśmy w dalszą trasę, podczas której przejeżdżaliśmy nad Wisłą obok robiącego ogromne wrażenie kratownicowego mostu. Tak sobie myślę że chyba trasa to wielkie słowo, bo oglądając zdjęcia widzę że o 8.38 podziwialiśmy już robiące jak zwykle ogromne wrażenie, wielkie, ceglane mury zamku krzyżackiego.
Oczywiście chcieliśmy wejść do środka, jednak okazało się że jest to niemożliwe, gdyż trwa tam właśnie sprzątanie po odbywającej się dzień wcześniej jakiejś większej imprezie. No cóż, pozostało nam nacieszyć oczy powierzchownością budowli, po czym wsiedliśmy na rowerki kierując się w stronę Krynicy Morskiej. Co do opisu drogi to raczej nie będę się rozwodził, bo co tu dużo gadać – łąki, samochody i na przedzie na zmianę asfalt, bądź tyłek Kapitana i tak właśnie w skrócie wyglądał nasz przejazd do pierwszego celu, no w sumie drugiego bo pierwszym był Malbork, ale to się nie liczy bo tam dojechaliśmy pkp. Na uwagę zasługuje jedynie podnoszony most po którym mięliśmy okazje przejechać. Zamieniliśmy również parę zdań z człowiekiem, który obsługiwał ten cały mechanizm. Po rozmowie wywnioskowałem że to raczej mało pasjonująca praca, bo konstrukcja podnoszona jest bardzo rzadko – z tego co pamiętam średnio 2 razy dziennie. Do Krynicy dojechaliśmy nie napotykając po drodze żadnych nietypowych przygód, zjawisk, czy zdarzeń. Gdy już dotarliśmy na miejsce, pokierowaliśmy się oczywiście w kierunku plaży. Pogoda była rewelacyjna – Słonko, delikatny wiaterek i chmurki na niebie, dające momenty wytchnienia od lejącego się z nieba żaru. Usiedliśmy sobie na bujanej ławce koło jakiegoś baru, chodząc na zmianę potaplać się w przyjemnie chłodnym Bałtyku, bo w końcu ktoś musiał mieć cały czas oko na rowery. Gdy już nacieszyliśmy się tą chwilą nieróbstwa, stwierdziliśmy że czas ruszyć zadki i pokierowaliśmy się w stronę latarni morskiej. O drogę pytaliśmy przypadkowo napotkanych przechodniów, którzy skutecznie mącili nam w głowach wskazując co chwile inny kierunek. W finale jej odnalezienie kosztowało nas sporo czasu i energii, bo pokonaliśmy niepotrzebnie kilka dość stromych górek, ale w końcu się udało. Gdy stanęliśmy przed wejściem ujrzeliśmy kartkę oznajmiającą że latarnik ma właśnie godzinną przerwę i wcale się temu nie dziwiąc pogodziliśmy się z faktem że będzie to po zamku kolejna budowla, którą zobaczymy jedynie z zewnątrz. Na szczęście stało się inaczej, gdyż okazało się że wspomniany Pan był bardzo miłym człowiekiem i bez najmniejszego problemu pozwolił wejść nam na górę twierdząc że i tak nie ma co robić, więc nie ma sensu żeby pozbawiać nas tej atrakcji. Po długiej wspinaczce krętymi schodami stanęliśmy na szczycie, dając sobie chwilkę na to aby podelektować się wspaniałym widokiem na Mierzeję Wiślaną.
Po tym jak nacieszyliśmy oczy, ruszyliśmy ku podstawie owej wielkiej betonowej rury, gdzie cały czas czekały na nas nasze kochane jednoślady. Gdy już ulokowaliśmy nasze cztery litery na siodełkach, potoczyliśmy się w stronę plaży w celu uskutecznienia jakiejś konsumpcji przed wyruszeniem w dalszą trasę. Chyba nie muszę mówić że w takich warunkach każdy posiłek smakuje wybornie, bo czego chcieć więcej – w tamtym momencie nawet obiad w najbardziej wytwornej restauracji nie byłby w stanie zastąpić zwykłego chleba z paprykarzem, gdyż jadłem go w towarzystwie Kapitana, czyli jednego z dwóch ludzi których uważam za przyjaciela, wpatrując i wsłuchując się w fale Bałtyku, mając jednocześnie świadomość że niedługo wsiądę na rowerek aby podziwiać inne wspaniałe widoki i poznawać nowe miejsca. I tak też zrobiliśmy – zapadając się w piasku doprowadziliśmy naszą mini karawanę z obładowanymi „wielbłądami” do asfaltu i pomknęliśmy dalej. Niestety nie ujechaliśmy za daleko, bo okazało się że wspomniane wcześniej z pozoru niewinne chmury uważane przez nas za sprzymierzeńców, tak naprawdę miały w sobie dość spory zapas kropel wody, które zawzięcie starały się przeniknąć nawet w najmniejsze zakamarki naszych ubrań. Nie był to mały deszczyk, a raczej porządne oberwanie chmury nie pozwalające na to aby jechać dalej nie zwracając na nie uwagi, bo myślę że oprócz tego że po krótkiej chwili nie mielibyśmy na sobie suchej nitki, to podobnie mogłoby się stać z naszym całym dobytkiem umieszczonym w sakwach, a brak dostępu do suchego kawałka materiału to raczej dość niemiła perspektywa. Mając tego świadomość i w pamięci hasło „tp – bliżej”, skorzystaliśmy ze stojących po sąsiedzku dwóch budek telefonicznych, służących tym razem za dwa mini garaże. Powierzchnia którą mięliśmy do dyspozycji uniemożliwiała pełno gabarytowe schronienie rowerowe, ale mokra kierownica jest niczym w porównaniu z uratowaniem całej reszty dobytku, nie wyłączając oczywiście własnej skóry. Natężenie spadającej z nieba wody, malało wprost proporcjonalnie do ilości spędzonego w naszych tymczasowych schronieniach czasu i gdy osłabło do tego stopnia że było można określić je mianem kropienia, opuściliśmy "hangary" i ruszyliśmy dalej. Nie mogę jednak powiedzieć że udało się wyjść z tego suchą stopą, bo nie muszę chyba nikogo uświadamiać o jakości polskich dróg i o tym że woda miała sporo miejsca na to aby utworzyć liczne kałuże. Niektóre były tak duże że nie można było ich ominąć, a każdy przejazd powodował coraz większy procent nawilgotnienia obuwia, aż do momentu gdy wartość osiągnęła stan bliski 100%. Po drodze ucierpiała też cała reszta naszych tekstyliów, a to za sprawą „bardzo miłych” kierowców, którym najwyraźniej ciężko było delikatnie przyhamować, lub odbić kierownicą w lewo, no ale przecież nie wymagajmy od nich za wiele – ahhh, jednak nie ma to jak nasza Polska uprzejmość... Niebo nadal było niepewne, ale za to powietrze jak to po deszczu było wprost cudowne – rześkie i wilgotne... Tak sobie jadąc zatrzymaliśmy się przy pierwszej i jak się później okazało najmniejszej z napotkanych przystani żeglarskiej. Można się rozmarzyć w takim miejscu, bo jednak miło byłoby mieć własną łajbę i pływać nią po otwartym morzu. No cóż, pozostaje mi tylko wierzyć że uda się kiedyś zrealizować to marzenie, podobnie zresztą jak wiele innych jak np. posiadanie domku w górach, z kominkiem, sypialnią na poddaszu, wielkim łóżkiem i oknem przez które można patrzeć w gwiazdy z ukochaną osobą, ale zejdźmy na ziemię:) O czym to wcześniej mówiłem? Aaaa - już wiem, a więc pokręciliśmy się nieco przy wspomnianej wcześniej przystani, po czym tradycyjnie już ruszyliśmy dalej, a konkretnie do Mikoszewa leżącego niedaleko ujścia Wisły. Istnieje tam możliwość przeprawienia się przez rzekę promem, na który wsiedliśmy dopiero w momencie gdy zdążył już cztery razy pokonać swoją drogę, gdyż my w tym czasie staliśmy pod parasolem na terenie miejscowej knajpki, po raz kolejny starając się schronić przed ulewą, która od poprzedniej różniła się tylko tym że nastawialiśmy się na nią już od dłuższego czasu, a dokładniej od zakończenia poprzedniej. Muszę przyznać że pogorszyła ona nieco mój humor, bo zacząłem się solidnie martwić aby kolejne dni nie były podobne do tego. Oczywiście w ogóle bym się nie zdziwił, bo to naturalne że przez cały lipiec gdy chodziłem do pracy świeciło Słońce i nie spadła ani kropla podczas gdy przerzucałem tysiące kartonów w rozgrzanej do czerwoności naczepie, a w pierwszy dzień przyjazdu nad morze już dwa razy polały się z nieba hektolitry wody:) Jednak o tym jak wyglądały kolejne dni dowiecie się z następnych notek, a teraz wróćmy do przeprawy bo znów zgubiłem wątek. Podobnie jak poprzednio deszcz nie ustał całkowicie w jednej chwili, tylko kropił sobie bez przerwy i dlatego postanowiliśmy ubrać peleryny, w które zaopatrzyliśmy się kiedyś w Tesco. Pamiętam że kiepsko było wtedy z małymi rozmiarami i Kapitan zgarnął mi sprzed nosa ostatni zestaw w kolorze zielonym, skazując przy tym na zakup "kitla lekarskiego"... Jednak doktor przyda się na każdym pokładzie i dlatego nie zwlekając ani chwili dłużej wtoczyliśmy się wreszcie na prom. Nie ukrywam że to dla mnie spora radocha, bo to jednak jakieś urozmaicenie po godzinach wlepiania wzroku w przerywaną linię namalowaną na asfalcie. Prom działał na takiej zasadzie, że wjeżdżało się na platformę załadunkową, która była ciągnięta przez barkę o dumnej nazwie Jurand. Każdorazowo po dobiciu do brzegu obracała się ona dziobem w kierunku, w którym miała płynąć.
Gdy opuściliśmy pokład pokierowaliśmy się w kierunku Gdańska, napotykając na rozsuwany pływający most, przez środek którego przepływała akurat barka. Oczywiście bardzo się ucieszyłem, gdyż nigdy nie spotkałem się z takim rozwiązaniem i fajnie było zobaczyć jak to działa. Gdy tak staliśmy czekając na zakończenie całej operacji, zapytaliśmy pewnego człowieka czy dalej są jeszcze jakieś pola namiotowe. Mięliśmy świadomość faktu że do miasta coraz bliżej i może być ciężko. Pan uświadomił nas w słuszności naszego przeczucia i dlatego zawróciliśmy aby spędzić noc na jednym z licznych wcześniej mijanych kempingów. Zatrzymaliśmy się w miejscu o nazwie Gdańsk – Sobieszewo. Wyglądało mi to na małą miejscowość, ale patrząc na nazwę było to chyba coś w rodzaju dzielnicy Gdańska. Pole było całkiem ok. - bez rewelacji, ale spoko i choć wystąpił moment zawahania po tym jak właściciel ostrzegł nas abyśmy uważali na rowery bo często w tym miejscu dochodzi do kradzieży, to patrząc na twarze przebywających tam ludzi odnieśliśmy wrażenie że było całkiem normalnie i równie dobrze może spotkać nas coś takiego w każdym innym miejscu. Idąc jednak za radą gospodarza rozbiliśmy się na widoku aby niepotrzebnie nie kusić losu, gdyż wiadomo że każde ostrzeżenie daje do myślenia. Na szczęście mięliśmy na tyle duży namiot że służył nam zarazem jako sypialnia i garaż. Gdy już się rozbiliśmy, poszliśmy na plażę zobaczyć oczywiście zachód Słońca i pogadać o pierdołach. Po powrocie do ośrodka wreszcie mogliśmy wziąć upragniony ciepły prysznic, po czym położyliśmy się spać z uśmiechem na twarzy po fajnie przeżytym dniu, w którym jak wskazują moje notatki zrobiliśmy 130.5 km, w czasie 6.52.37 sek., uzyskując przy tym średnią 19 km/h i prędkość maksymalną 42 km/h.