Zawsze marzyłem o prowadzeniu późną nocą audycji radiowej,w której mógłbym gadać sobie o wszystkim,mając całkowitą świadomość faktu że jestem słuchany przez niewielką liczbę osób.Stronka w zamyśle ma być namiastką tego marzenia,gdyż fajnie będzie wylać przemyślenia mojej głowy,wiedząc że mają one szanse zostać przez kogoś przeczytane bądź nawet skomentowane,a nie zginą gdzieś w notatniku,czy co gorsza bezpowrotnie ulecą z pamięci.

sobota, lipca 22, 2006

Weekend pod żaglami

Wczoraj, tzn. w piątek 21.07.06 minął mój ostatni dzień w pracy, dlatego też trzeba nadrobić blogowe zaległości przed zbliżającymi się wielkimi krokami wakacyjnymi wojażami, które mam nadzieję będą obfite w ciekawe przeżycia. Bez zbędnego zwlekania zabieram się za opis minionego weekendu (15–16.07.06), który zarazem przyniósł mi od dawna z utęsknieniem wyczekiwane dwa dni wolnego, gdyż ostatnimi czasy pracującą sobotę miałem w standardzie. Bardzo chciałem to jakoś wykorzystać i jak z nieba spadła mi propozycja Kapitana aby wpaść do niego na żagle. Oczywiście długo się nie namyślając spakowałem plecak i w samo południe spotkaliśmy się na ławce pod blokiem. Jako że po drodze do Rybitw,które były celem podróży znajduje się Puszcza Zielonka, postanowiliśmy zahaczyć o niedawno wybudowaną na Dziewiczej Górze wieżę widokową, na której nie mięliśmy wcześniej okazji zagościć.Mogę jedynie powiedzieć że naprawdę było warto i że będę tam zaglądał przy każdej sposobności. Ze wszystkich stron rozciągają się piękne widoki po sam horyzont i gdyby dodać troszkę błękitu, jakieś tam szumy i parę kutrów, to śmiało można powiedzieć że stoi się na latarni, gdyż wysokość zbliżona, wejście polega na wdrapywaniu się długimi kręconymi schodami w wielkiej rurze,a najważniejsze jest to że zawartość portfela przed i po wyjściu jest dokładnie taka sama, no chyba że komuś coś wypadnie. Gdy już nacieszyliśmy oczy nadszedł czas wyboru drogi – wiadomo że lasem przyjemniej, ale że trzeba oszczędzać koła przed planowanym dalszym wyjazdem, zdecydowaliśmy się na gładszą opcję asfaltową. I tak tocząc się doskonale już znaną drogą dojechaliśmy nad j. Stęszewskie, nad którym znajduje się ciekawostka w postaci płatnej plaży - no cóż, widać żyją też tacy ludzie, którzy lubią płacić za kawałek piasku, no i „my oczywiście szanujemy ich wybór”.Jako że nie należymy do tej grupy osób, odpuściliśmy sobie tą wątpliwą atrakcję i pokierowaliśmy się przez Bednary prosto do celu, robiąc oczywiście po drodze kilka zdjęć.Na miejscu usiedliśmy przed domem, uskuteczniając konsumpcję nawilżaną browarkiem. Okazało się również że przypadkiem poznana dziewczyna z uczelni, będąca bliską sąsiadką Kapitana bierze akurat tego dnia ślub. Nasze kontakty ostatnio się troszkę popsuły, dlatego głupio mi było iść składać życzenia i zrobiłem jedynie kilka nieudanych zdjęć z tak zwanego Janusza. Jako że dzień był bardzo wietrzny nie postawiliśmy żagli i spędziliśmy go na penetrowaniu okolicy, a ja miałem dzięki temu okazje do zrobienia kilku fotek uroczemu sierściuchowi wabiącemu się Korek.
Ostatnie zdjęcie przedstawia wiernego towarzysza ze swoim Panem:) Skoro już mowa o czworonogach to muszę wspomnieć o wiecznie zawieszonym i rozmarzonym psie, który szlaja się po okolicy. Patrząc na niego odnosi się wrażenie że zwykłe przyziemne sprawy w ogóle go nie dotyczą. Jest takim typowym luzakiem, który jakby to powiedział mój kolega „całe dnie pierdoli w czopke”.
Pod wieczór pojechałem uwiecznić w świetle zachodzącego Słońca, znajdującą się niedaleko sławną metalową konstrukcję w kształcie ryby, zatrzymując się przy okazji przy starym, sypiącym się drewnianym wiatraku. Wieczór minął na raczej leniwej opcji - i tak ok. godz. pięć po totalnie nie mam pojęcia której wybraliśmy się na łajbę o dumnej nazwie „Flint”, aby pogadać, wypić piwko i w końcu pójść spać. Noc minęła spokojnie i nie mogę napisać nic więcej poza tym, że spałem jak kamień, cudownie kołysany łagodną falą. Ranek przywitał nas tak samo silnym wiatrem jaki dął w dniu poprzednim, co znacznie opóźniło oddanie cumy, gdyż wywrócenie tej jednak już nie małej łodzi nie kwalifikuje się do określenia fajna przygoda. W oczekiwaniu na poprawę pogody udałem się na zakupy do Joli, czyli Pani prowadzącej miejscowy sklepik, który niestety był zamknięty, więc póki co musiałem się zadowolić zjedzonymi chwilę wcześniej, pozostałymi w plecaku dwiema czerstwymi bułkami. Gdy wracałem na pokład zauważyłem że zjawił się nowy właściciel poprzednika Flinta, którym był dzielnie sprawujący się jacht „Plastuś”. Okazało się że owy jegomość przyjechał sobie popływać na windsurfingu, a ster od tej wiele lat znakomicie służącej łodzi przekazał swoim raczej niedoświadczonym znajomym. Żal było patrzeć jak ta poczciwa stara krypa zmaga się z falami mając łopoczące żagle i tylko w połowie opuszczony ster, no ale nie pozostało nam nic innego jak z bezsilności rozłożyć ręce. W końcu doszliśmy do wniosku że dość już obserwowania znajdujących się na jeziorze jednostek pływających i pora samemu wyruszyć w „rejs”. Wypłynęliśmy na samym foku, a gdy znaleźliśmy się za wyspą gdzie panowała cisza postawiliśmy grot z jednym refem – mówiąc po Polsku żagiel miał mniejszą powierzchnię niż normalnie. Nie mogę powiedzieć że przy tym wietrze utrzymanie wybranego foka przychodzi z łatwością, gdyż ręce bolały jak cholera, ale oczywiście i tak było fajnie.
Ból dodał nawet pewnego smaczku, bo jako wróg wszelkiego rodzaju udziwnień nie czuję klimatu żeglowania na w pełni zautomatyzowanym jachcie, podobnie jak nie mogę dopatrzyć się większej przyjemności z jazdy na rowerze z silniczkiem...Po pewnym czasie jednak zgłodnieliśmy i postanowiliśmy na chwilę dobić do brzegu. Wtedy to po raz drugi wybrałem się do wspomnianego już spożywczaka, który tym razem na szczęście był otwarty. Tam zakupiłem sobie typowo wiejskie produkty w postaci chleba, twarogu i maślanki. Posiłek zjadłem na ławeczce przed domem, w oczekiwaniu na wiadomość od Karoliny (koleżanki Kapitana), z którą parę dni wcześniej zwiedzili Bornholm, czego ogromnie im zazdroszczę. Pozostaje mi jedynie nadzieja że wypali moje przyszłoroczne założenie odrobienia tej wielkiej straty. Gdy już napisała że o godzinie 18 zjawi się na przystani promu wożącego ludzi na Ostrów Lednicki, ruszyliśmy zadki i znów weszliśmy na pokład okrętu. Watr w dalszym ciągu nie miał zamiaru osłabnąć, dlatego też na miejsce spotkania dopłynęliśmy na samym foku, rozwijając w sumie i tak nie małą prędkość. Jakiś czas później dobiliśmy do rybakówki, czyli znajdującej się po drugiej stronie jeziora knajpki, przy której przycumowaliśmy łajbę wysłuchując przy tym raczej pozytywnych komentarzy siedzących tam ludzi na temat mojej fryzury i przywdzianej gorącej koszuli, po czym usiedliśmy na trawce w towarzystwie wydobywającej się z wnętrza kokpitu muzyki.Po chwili Michał dostrzegł siedzącą na ławce Karolinę i przyprowadził ją na naszą miejscówkę. Reszta dnia upłynęła na rozmowie o typowych dla takich spotkań pierdołach. W międzyczasie na „Malwinie” (wiosłowej łódce) przypłynął Ojciec Kapitana, oznajmiając że musi odwieźć do Poznania brata i jego dziewczynę. Stwierdziliśmy więc że czas ruszać do macierzystej przystani i po pożegnaniu z koleżanką ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety odchodząc od pomostu zawadziliśmy o barierkę zawieszonym na burcie kołem ratunkowym,co niestety zmniejszyło naszą prędkość i nieco zmieniło kierunek, w efekcie czego zaczęliśmy dryfować w stronę powalonego drzewa. Nie pozostało mi nic innego jak wskoczyć do wody i ponownie wypchnąć łódź. Drugie podejście, a raczej odejście zakończyło się pomyślnie i tak po niedługim czasie dobiliśmy do „bazy”, gdzie po doprowadzeniu Flinta do porządku zeszliśmy na ląd. Okazało się że w aucie jest jeszcze wystarczająca ilość miejsca dla mnie i roweru, więc choć stawiałem zaciekły opór przeciwko takiemu rozwiązaniu, to jednak dałem się namówić i po odkręceniu kół umieściliśmy mojego „rumaka” w bagażniku. Sam zasiadłem w fotelu, dzięki czemu szybciej wróciłem do domu. Po drodze Kapitanowi złamała się część od drugiej już w tym roku pary okularów. Muszę tutaj zaznaczyć że te poprzednie były dokładnie takie same i również nie wytrzymały naprężeń występujących przy normalnym użytkowaniu. Jako ciekawostkę dodam że posiadam ten sam model i moje również pękają. Ale tak to już jest gdy nawet dobre firmy przenoszą produkcję do Chin...Myślę że to na tyle. Pozdrawiam i do kiedyś tam.

środa, lipca 19, 2006

Śladami wielkich słupów

Pora na opis kolejnego dnia (09.07.06), którego głównym celem jak sam tytuł wskazuje była wycieczka do źródła mojej ostatniej fascynacji, jaką bez wątpienia są słupy wysokiego napięcia wychodzące ze stacji elektroenergetycznej w Plewiskach. Dodam na wstępie że był to taki pomysł zastępczy, gdyż miałem nadzieję że skoczymy z Małą nad jezioro i do ziomów z Gniezna, jednak choć chciałem dobrze, to wyszło jak zawsze...Oczywiście samo założenie niżej opisywanego wypadu nie miało na celu przeżycia jakichś niecodziennych, mrożących krew w żyłach przygód, lecz po prostu musiałem zobaczyć tą budzącą mój wielki podziw konstrukcję, no i oczywiście uwiecznić ją na fotkach, kolejny raz przy tym ubolewając nad brakiem cyfrówki z prawdziwego zdarzenia, gdyż teren naprawdę wyśmienicie nadaje się do zrobienia wspaniałych zdjęć w prawie postnuklearnym klimacie. W większości posługiwałem się sepią, w której ostatnio coraz bardziej się zakochuję, gdyż moim zdaniem to właśnie ona jest w stanie choć po części oddać mroczny i fascynujący obraz tego miejsca.
Pierwszym przystankiem tego dnia była biblioteka i odwiedziny pełniącego w niej służbę Tandola, przez co byłem skazany na wycieczkę w samotności. Jak zwykle posmęciliśmy, ponarzekaliśmy, pogadaliśmy o rowerach jeszcze więcej przy tym narzekając i ubolewając nad tym że są workami bez dna na dwóch kółkach, po czym pojechałem dalej natykając się na stojący przed Zamkiem czołg – taki sobie niecodzienny widok. Stamtąd ul. Głogowską dojechałem prościutko do wcześniej wspomnianych Plewisk. Stając co 5m. obfotografowałem rozdzielnie z każdej możliwej strony i perspektywy, zachwycając się co chwilę jej potęgą, mając przy tym respekt dla tkwiącej w niej mocy, którą nieustannie uświadamiał mi odgłos krążącej w przewodach energii. Widok naprawdę jest piorunujący, więc jeżeli kogoś choć troszkę kręci ten klimat to powinien się tam wybrać, tym bardziej że daleko nie jest.
Dla leniwych wstawiam link - www.nowaliniapoznan.pl/index.php?mg=6#, na którym można znaleźć więcej fotek. Myślę że to na tyle jeśli chodzi o opis tego jakże energetycznego zakątka, bo co tu dużo gadać...? To trzeba po prostu zobaczyć!
Dalej, nie ustalając w głowie drogi potoczyłem się w kierunku Parku Wielkopolskiego, błądząc sobie po najróżniejszych bocznych dróżkach, które przez susze były piaszczyste do tego stopnia, że równie dobrze mógłbym jechać plażą, chociaż jechać to złe słowo, ponieważ zapadające się po felgę koła skutecznie uniemożliwiały pedałowanie i zmuszony byłem do prowadzenia roweru przez znaczną część drogi, co w sumie zdarza mi się raczej rzadko... No ale co zrobić – takie to już uroki urozmaicania sobie przejażdżki. Miałem również okazję zostawić mój pojazd bez opieki, bo uznałem że muszę zrobić kilka zdjęć napotkanego torowiska i jego klimatycznych elementów, typu semafor itp.
Na parę minut straciłem go z oczu oddalając się bez wcześniejszego przypięcia, co było powodem gwałtownego wzrostu adrenaliny, który jednak szczęśliwie opadł gdy ujrzałem po powrocie że stoi sobie spokojnie w tym samym miejscu. Ku mojemu zdziwieniu przejeżdżając pod mostkiem na którym biegły fotografowane chwilę wcześniej tory,
wjechałem na poznaną kiedyś drogę wiodącą do siedziby zarządu parku, dokąd to parę minut później dojechałem. Po zapoznaniu się ze stojącą tam mapką, postanowiłem zagłębić się w las jak najdalej od cywilizacji. No i krótko mówiąc poszedłem na całość – skręcałem w takie chynchy że patyki wkręcały się w zębatki, a koła grzęzły w nieuczęszczanej przez nikogo ściółce, ale było warto. Rower został oficjalnie skatowany na wszelakich podjazdach i wertepach, ale raz na jakiś czas można, a nawet trzeba się wyszaleć, bo choć po tym wszystkim wyjechałem na ulice delikatnie mówiąc uwalony jak świnia i zmęczony jak górnik po szychcie, to jednak szczęśliwy jak dziecko. Po ok. 2 godzinach offroadowych szaleństw natrafiłem na gładki jak pupcia niemowlaka asfalcik w Puszczykowie i chyba każdy się domyśla jak wielką przyjemnością musi być jazda po podłożu skrajnie różnym od opisywanego przed chwilą...Tak sobie „szybując” do bliżej nieokreślonego celu minąłem drogowskaz z napisem Kórnik, no i w tym też kierunku podążyłem. Jako że robiło się pomalutku późno, wycieczkę zakończyłem w Rogalinie, w którym oczywiście też spędziłem troszkę czasu, bo to w końcu chyba jedno z najpiękniejszych miejsc w okolicach Poznania. Do Kórnika daleko nie miałem, ale zostawię go sobie na następny raz, żeby w spokoju zwiedzić wspaniały ogród przy Zamku Działyńskich. Jednak póki co skoncentruję się nad tym gdzie byłem, nie rozwodząc się zbytnio nad miejscami w których niedługo będę. Rosnące przy Pałacu Raczyńskich dęby zrobiły na mnie jak zwykle ogromne wrażenie swoją niezaprzeczalną potęgą i majestatem.
Jednak podziw wzmaga apetyt, dlatego też postanowiłem zjechać do rozlewisk Warty aby zjeść zabrane z domostwa kanapeczki. Miło było posiedzieć w samotności, delektując się ciszą i spokojem, bo to naprawdę dodaje energii do zmagania się z aglomeracyjną rzeczywistością. Gdy poczułem że pomału czas ruszać do domu, objechałem jeszcze hacjendę Raczków, po czym udałem się w kierunku leśnej ścieżki łączącej się z asfaltem niedaleko Głuszyny, mijając po drodze wojskowy obiekt, na terenie którego znajduje się mnóstwo anten pełniących pewnie jakąś tajną funkcję, jak to na nasze wielkie mocarstwo przystało. Zanim jednak zawitałem na osiedle, postanowiłem jeszcze zrobić kilka zdjęć w okolicach Starołęki,
po czym odbiłem nad Maltę, na której ukończyłem wypad i posłuchałem chwilę sympatycznie grającej w stylu jazzowo – funkowym kapelki. W międzyczasie pewna urocza hostessa namawiała mnie do wzięcia udziału w konkursie Lecha, polegającym na rywalizacji w symulatorze surfingu, jednak moja ogólna niechęć do wszelakiego rodzaju gier komputerowych kazała mi zrezygnować z szansy darmowego wyjazdu nad morze. I tak to po tym dość jednak naciąganym dniu, w którym przekulałem bądź co bądź 100km., zlądowałem w domu, unikając tym samym uczucia zmarnowanego czasu. Do następnego!