Zawsze marzyłem o prowadzeniu późną nocą audycji radiowej,w której mógłbym gadać sobie o wszystkim,mając całkowitą świadomość faktu że jestem słuchany przez niewielką liczbę osób.Stronka w zamyśle ma być namiastką tego marzenia,gdyż fajnie będzie wylać przemyślenia mojej głowy,wiedząc że mają one szanse zostać przez kogoś przeczytane bądź nawet skomentowane,a nie zginą gdzieś w notatniku,czy co gorsza bezpowrotnie ulecą z pamięci.

środa, lipca 05, 2006

Dziwna, leniwa niedziela

Chyba najwyższa pora aby wprowadzić powiew świeżości do tego lekko już zakurzonego blogu, na którym dawno niczego nie spłodziłem, gdyż wbrew pozorom to jednak czasochłonne zajęcie i nie tak łatwo wygospodarować wolną chwilę na w miarę sensowny wpis, tym bardziej że za oknem pięknie nam świeci Słonko i aż żal siedzieć wśród czterech ścian....Jednak czas nieubłaganie pędzi, a niektóre szczegóły z przeżytych dni pomalutku się zacierają, dlatego myślę że trzeba się przełamać i postukać troszeczkę w klawisze. Do streszczenia dość już jednak odległej niedzieli (25.06) zabieram się jak pies do jeża, bo co tu dużo gadać była dziwna, aczkolwiek całkiem sympatyczna. W międzyczasie chciałem opisać pewien wieczór, ale po raz kolejny ubiegł mnie Tandol, dlatego posłużę się już wcześniej wykorzystanym, jakże wygodnym schematem i wszystkich zainteresowanych odeślę na jego stronkę – w końcu któż z nas nie korzystał z gotowców?:) http://tandol.blogspot.com/ - "Nocne z Jackiem Poznania zwiedzanie".
Czas jednak przejść do konkretów i opisać ten bez wątpienia baaaardzo leniwy dzień. Wstałem dopiero ok. godziny 11, ale to pewnie również dlatego że cały miniony tydzień chodziłem do pracy na rano i troszkę zaczęło mi brakować wylegiwania się w wyrku. Gdy już pomalutku zacząłem wchodzić w rytm nabierając tempa, pomyślałem że należy zrobić coś, co spowoduje że położę się spać z wywołanym uczuciem spełnienia uśmiechem na twarzy. Standardowo pierwszym odruchem było uchwycenie telefonu i naskrobanie wiadomości do mojego Rowerowego Towarzysza (mr T.), z zapytaniem czy ma czas i chęci na podróż w nieznane, w celu odkrywania nowych, niezbadanych i dzikich lądów, mając za nic przeciwności losu, kaprysy pogody, pokonując na każdym kroku własne słabości...no dobra – zapędziłem się troszkę, generalnie rzuciłem propozycje żeby najzwyczajniej w świecie się gdzieś przejechać. Jak to zazwyczaj bywa sprawa została rozpatrzona pozytywnie i umówiliśmy się o godzinie 14 pod domostwem mojego kompana. To raczej dość późna pora na rozpoczynanie wycieczki, ale Tandol jako dobry wnuczek musiał iść jeszcze do kościoła po babcię, co było oczywiście jak najbardziej słuszne. Pierwszym celem naszej wycieczki był Auchan, w którym to postanowiłem wreszcie zakupić oświetlenie do mojego od zawsze mrocznego pojazdu, co było powodem sporego dyskomfortu w jakże przyjemnych, wieczornych przejażdżkach. Do tak nagłej zmiany stanu rzeczy zmobilizowała mnie Mała, która jako łowczyni produktów objętych promocją, zakupiła kiedyś właśnie u Francuzów tą przez wiele osób sprawdzoną, skuteczną, oszczędną i najbrzydszą lampkę świata za 5 zł. Niestety ja nie miałem takiego szczęścia i wybuliłem 20, ale chyba było warto. Po sprawnej akcji montażowej ruszyliśmy dalej w kierunku Lubonia. Tam zatrzymaliśmy się przy malutkim sklepiku, aby uzupełnić zapasy wody i zapytać przy okazji miłą starszą ekspedientkę o drogę do miejscowości Wiry. Po krótkiej pogawędce okazało się że mamy do wyboru dwa warianty – polny i asfaltowy. Jako że mi było wszystko jedno, a Tandol ma duszę offroadowca wybraliśmy pierwszy. Gdy dojechaliśmy do rozstaju dróg, mój pilot lekko się zakręcił i oświadczył otwarcie że nie wie czy mamy skręcić w prawo, czy też w lewo. Jak to zwykle bywa dokonany wybór był niewłaściwy i po paru minutach drogi nie było wątpliwości że trzeba zawrócić. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i dzięki tej pomyłce mięliśmy okazję zobaczyć gospodarstwo, które na żywo do złudzenia przypominało filmowe Shire. Zatrzymaliśmy się również na moment przy uroczym kościółku, po czym ruszyliśmy w kierunku Jeziora Góreckiego, mijając przy okazji słupy bardzo wysokiego napięcia, których widok jak to Tandol trafnie spostrzegł sprawia, że na mojej twarzy można dostrzec większe szczęście, niż u dziecka trzymającego w ręku wielkiego lizaka. Za każdym razem nie mogę się oprzeć pokusie zrobienia kilku fotek tych monumentalnych konstrukcji. Muszę również podziękować za zdjęcie zrobione wprawną Tomaszową dłonią. Dalej wjechaliśmy na drogę wiodącą przez piękny las, w którym oczywiście mogliśmy delektować się cieniem i świeżym, rześkim powietrzem, które choć na chwilkę ofiarowały nam ukojenie w ten upalny dzień. Jakże wielkie było moje rozczarowanie po dotarciu do celu – jako że byłem tam pierwszy raz, obrazy w mojej głowie wykreowane były jedynie przez wyobraźnię, podpowiadającą że będą tu panowały cisza i spokój. Zawiodłem się całkowicie, gdyż zewsząd otaczały nas tłumy ludzi, skutecznie odbierając niebywały urok tego miejsca. Nie zastanawiając się długo ruszyliśmy dalej w kierunku Szreniawy, w której to znajduje się muzeum rolnictwa. Było ono kolejnym tego dnia, po raz pierwszy w życiu odwiedzanym przeze mnie miejscem. Okazało się że za wstęp trzeba zapłacić, jednak mówimy co tam, raz można zaszaleć i wydać te 4 pln. Pierwszym napotkanym eksponatem na naszej drodze był gigantyczny parowy traktor, którego układ kierowniczy składający się oczywiście z kierownicy, kilkumetrowego wałka i dwóch łańcuchów wymagał zapewne od kierowcy siły, którą raczej nie dysponuje przeciętny, naszprycowany członek osiedlowej siłowni ”Spartakus”. Gdy już się otrząsnęliśmy z podziwu dla ogromu maszyny, ruszyliśmy dalej napotykając na festyn w stylu żydowskim. Po zapoznaniu z cennikiem, postanowiliśmy uskubać trochę grosza na piwko i chałkę ze śledziem. Gdy dzierżyłem już w dłoni wymaganą ilość bilonu na zakup smakołyków, podszedłem do Pani aby upłynnić naszą z trudem wyszukaną po najróżniejszych zakamarkach naszej odzieży gotówkę. Nie zdziwiliśmy się jednak w ogóle gdy Kobieta oznajmiła nam że rybka się skończyła i alternatywą dla niej może być droższy o złotówkę kawior żydowski. Jako że uzbieranie dodatkowych funduszy było niemożliwe, zmusiło to nas do podjęcia trudnej decyzji – chmiel, czy strawa. Wybór w finale okazał się jednak dość prosty, gdyż wypatrzyliśmy że trunek o słomkowym kolorze jest podawany w temperaturze otoczenia co nieco ostudziło nasz zapał i zdecydowaliśmy się na zapchanie dziur w zębach. Kawior okazał się wątróbką, którą oboje lubimy, więc raczej nam to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Gdy już pochłonęliśmy zawartość talerzyków okazało się że dochodzi godzina 18, więc czas najwyższy zwiedzić resztę obiektów znajdujących się na tym terenie. Wtedy też wartość szczytową osiągnęło nasze uczucie rozleniwienia spowodowane raczej upałem niż przebytą drogą, gdyż suma przekulanych kilometrów miała raczej typowo turystyczną wartość. I tak ociężałym krokiem obejrzeliśmy resztę maszyn używanych za czasów naszych przodków, oraz zrekonstruowane pomieszczenia i fragmenty obiektów typu kuchnia, ciągle używany pachnący piec do pieczenia chleba itp. Gdy pewna Pani oznajmiła nam grzecznie że nadszedł już czas zamknięcia, udaliśmy się do miejsca, w którym zaparkowaliśmy nasze rowery. Zanim wyruszyliśmy, postanowiliśmy jeszcze dać odpocząć naszym ołowianym nogom na ulokowanej pod drzewem ławeczce. Tam Tandolowi zebrało się na żarciki ze swojego pecha do przebijania dętek i wykrakał...Gdy podeszliśmy do naszych czarnych rumaków, przednie koło Mangusty okazało się być bardziej wypompowane opisywanym dniem niż my. Przypomniałem sobie jednak że posiadam przy sobie klej i łatki, których używałem tylko raz i to wieki temu, za co jestem wdzięczny łaskawemu dla mnie w tej kwestii losowi. Łącząc fakty postanowiliśmy udać się do hacjendy mieszkającej nieopodal przemiłej Panny Moniki, z którą T. pracował swojego czasu w bibliotece. Po przebyciu ulicy w towarzystwie odgłosów kwiczącej opony zmieniliśmy zdanie i zakotwiczyliśmy przy leżącym pniu, aby tam w spokoju uporać się z usterką. Gdy Tandol rozebrał już koło, wkurzając się przy tym na moje szydercze nastawienie do sytuacji (mam nadzieję że kiedyś się to na mnie nie odbije), oczyścił starannie dętkę załączoną do zestawu naprawczego małą tarką i odkręcił tubkę z klejem, a raczej po kleju, bo jak się okazało od czasu gdy go ostatnio używałem zdążył się chyłkiem ulotnić. No teraz pojawił się już problem... Gdy tak siedzieliśmy i rozmyślaliśmy co tu dalej zrobić, z nikąd pojawił się pewien tubylec w domowych kapciach udając że jest zainteresowany zaistniałą sytuacją. Tak naprawdę okazało się że chciał najzwyczajniej w świecie wysępić fajkę, oferując jednak równocześnie butapren który miał nam zaraz podrzucić. Należy tutaj podkreślić że oboje nie palimy więc liczba posiadanych przez nas papierosów była równa zero, co jest wartością wprost proporcjonalną do ilości otrzymanego kleju. Pamiętajmy że mieszkamy w Polsce, a tutaj bezinteresowność umarła dawno temu. Owy jegomość miał jeszcze później tupet usiąść sobie niedaleko nas, gadając jakby nigdy nic ze znajomymi i nie patrząc w naszą stronę. Cóż pozostało ostatnie koło ratunkowe jakim było wykonanie przez Tandola telefonu do swojego ojca i zorganizownie czterokołowego transportu. Wróciliśmy pod muzeum, które było umówionym miejscem spotkania i tam się rozstaliśmy. Jako że robiło się ciemno ruszyłem w kierunku domu, żegnając się z pechowcem oczekującym na ratunek. I to chyba na tyle – dalej obyło się bez przygód i oboje wróciliśmy bez problemu do swoich domów, z tym że w inny sposób, no i ja zrobiłem jeszcze standardowo kilka zdjęć.

4 Comments:

Blogger Tandol said...

No nareszcie :D Już myśłałem, że się nie doczekam :P Nawet kurcze nie mamy rozbierznych zeznan :P A to chyba dobrze ;)

05 lipca, 2006 12:39

 
Anonymous Anonimowy said...

Teraz się przyznać, który od ktorego zerżnął notkę ;)

06 lipca, 2006 00:32

 
Blogger Pompon said...

No ja tam mam usprawiedliwienie - wcześniejsza godzina publikacji:P

06 lipca, 2006 07:08

 
Anonymous Anonimowy said...

Jak dzieci, normalnie, jak dzieci! ;)

06 lipca, 2006 14:42

 

Prześlij komentarz

<< Home