Dzień 2.
Noc minęła niepostrzeżenie, gdyż jak zasnęliśmy, tak obudziliśmy się dopiero rano. Po wypełźnięciu z namiotu przywitała nas piękna pogoda i uśmiechnięte Słonko, które nastrajały bardzo optymistycznie, dając raczej pewność że deszczowe chmury tego dnia już nas nie zaskoczą. Na horyzoncie błękit czystego nieba prawie zlewał się w jedność z odcieniem granatu niestety mniej czystego Bałtyku i tylko gdzieniegdzie można było wypatrzyć białe zarysy statków i delikatnie załamujące się fale świętujące kojącym uszy szumem koniec swej wędrówki z dalekiej podróży, znikające po chwili aby znów przepaść gdzieś w głębinach. Dobra, tak na serio nie poszliśmy rano na plażę, tylko szybko zjedliśmy śniadanie przed namiotem i ruszyliśmy dalej, ale składając w zdania obrazy z tamtych dni wyobraziłem sobie że tak właśnie wyglądał wtedy krajobraz z plażowej perspektywy.
Przyznam że troszkę odpłynąłem przy pisaniu wstępu, gdyż to wszystko wydaje się teraz czymś odległym i nieosiągalnym, szczególnie że marzę już o tym aby wyrwać się z Poznania, ale do rzeczy. Następnym celem na naszej drodze była Gdańska starówka, która za każdym razem robi na mnie ogromne wrażenie. Zanim jednak tam dotarliśmy, postanowiliśmy odbić na Westerplatte. Była to bardzo trafna decyzja, ponieważ jest to jednak dość ważne miejsce i warto wbić w ten punkt pineskę na mapie. Z dawnych czasów zachowały się tam jeszcze pociski okrętu „Schleswig Holstein” i ruiny koszar.
Rowery zaparkowaliśmy pod pomnikiem i poprosiliśmy przypadkowego przechodnia o walnięcie foty. Okazało się jednak że ów człowiek nie posiadał raczej zmysłu fotograficznego i zrobił nam zdjęcie na tle schodów, które równie dobrze moglibyśmy zrobić sobie na naszej Poznańskiej Cytadeli.
Kolejnej osobie nie udało się zrobić zdjęcia wcale, więc w finale standardowo uwieczniliśmy się sami.
Nie mogłem również przejść obojętnie koło pewnego napisu, szkoda tylko że to jedynie hasło a nie fakt...
Oczywiście nie skupiliśmy się jedynie na obiektach historycznych i dlatego postanowiliśmy też sfotografować śliczną, małą, białą łódeczkę stojącą na drugim brzegu.
Następnym przystankiem była wspomniana wyżej starówka.
Pokrążyliśmy oczywiście po malowniczych uliczkach, robiąc sobie przerwę na jedzonko pod jakimś pomnikiem. Ku naszej uciesze obok usiedli nasi Południowo-Zachodni sąsiedzi serwując nam sporą dawkę uśmiechu, bo jednak nic tak nie poprawia humoru jak Czeski język w oryginalnym wydaniu. Napełniwszy żołądki udaliśmy się pod bramę Stoczni Gdańskiej, a stamtąd do informacji turystycznej aby zapytać o której wypływają statki na Hel.
Okazało się że najbardziej optymalny będzie ten wypływający z Sopotu, a więc nie zwlekając ani chwili pokierowaliśmy się w tamtym kierunku. Nie mogę powiedzieć że dotarliśmy bez problemu, bo jak to w wakacje bywa - wszędzie były remonty, korki, pozamykane ulice i kilka razy musieliśmy pytać o drogę, ale w końcu trafiliśmy na malowniczo położoną nad samym wybrzeżem ścieżkę rowerową, którą to nie małym tempem dojechaliśmy wprost na molo. Na miejscu okazało się że wstęp na nie kosztuje 4zł., a bilet na statek upoważniający do przewiezienia roweru na Hel kosztuje 6zł. Zakupiony przez nas papierek umożliwiał jednak wejście na molo, bo stamtąd odpływał wspomniany już statek, czyli w sumie można powiedzieć że sam transport kosztował 2zł. Pani pracująca w kasie powiedziała że nasza jednostka startuje z przystani znajdującej się po lewej stronie i tam też poszliśmy. Jednak do wypłynięcia zostało zaledwie kilka minut, a w okolicy panował dziwny spokój. Pobiegłem więc zobaczyć czy nie stoi gdzieś inny statek i jak się okazało była to trafna decyzja. Nasza krypa stała po prawej stronie molo, więc podbiegłem czym prędzej do Kapitana (nie Michała) z prośbą aby zaczekał jeszcze na dwóch spóźnialskich. Potem poleciałem szybko po Kapitana (tym razem Michała) i w ten właśnie sposób w ostatniej chwili znaleźliśmy się na pokładzie (wiem - pokręcone to wszystko, ale bardziej przejrzyście nie umiałem napisać).
Zaraz po tym jak stabilnie umocowaliśmy nasze rowerki, statek zaczął odchodzić od przystani.
Przyznam że rejsik był całkiem sympatycznym doznaniem i ani trochę nie żałuję wydania tej ogromnej kwoty na bilet. Towarzyszyła nam całkiem przyjemna fala rozpryskująca się po burtach, zmywając przy okazji pawika puszczanego co jakiś czas przez jednego z pasażerów, widać przyjemność to pojęcie względne.
Jeśli dobrze pamiętam to po upłynięciu godzinki wyraźnie było widać Hel, a ok.30min. później cuma została podana na ląd.
Przyznam że moja stopa pierwszy raz stanęła na tym dziwnie odizolowanym kawałku ziemi, no i oczywiście jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy, bo już od dawna mnie tam ciągnęło.
Natychmiast potoczyliśmy się w kierunku samego wierzchołka, co było oczywiście dobrym powodem do tego aby wydobyć z futerału aparat i pstryknąć kilka fotek, wśród których znalazła się bardzo mądra tablica, odrobinę zwiększająca szansę że choć parę osób zastanowi się przez chwilę nad tym że skoro przyniosły z sobą ciężkie, wypełnione jakimś produktem opakowanie, to tym bardziej nie powinno stanowić większego problemu zabranie go z powrotem kiedy jest już puste, lekkie i zajmuje mniej miejsca, by wyrzucić je po drodze do odpowiedniego pojemnika, aby tym samym podziękować przyrodzie za otaczające nas piękno, które nam wszystkim pozwala odetchnąć od codziennych spraw i nabrać energii do życia w mieście.
Zaraz po tym jak nacieszyliśmy się plażą wstąpiliśmy do sklepu, z założeniem że jednak fajnie czasem coś zjeść. Zakupy spakowaliśmy do plecaków, aby wyłożyć je gdy znajdziemy już odpowiednie miejsce do konsumpcji. Nie szukaliśmy długo, gdyż pobliski murek nad brzegiem morza nadawał się do tego wprost idealnie.
Miło było posiedzieć w spokoju na czymś płaskim i nie wrzynającym się w tyłek, ale wieczór zbliżał się nieubłaganie, dlatego ruszyliśmy dalej bo w końcu nie spotkaliśmy się tam dla przyjemności. Gdy tak pedałowaliśmy połykając kolejne kilometry, cały czas rozglądałem się na boki wierząc że uda się znaleźć miejsce, w którym z suchego lądu można będzie z dwóch stron obserwować morze, ale nie udało się i przyznam że troszkę się tym zawiodłem. W drodze do kolejnego noclegu minęliśmy jadące z naprzeciwka znajome twarze z wagonu rowerowego, oczywiście pozdrowiliśmy się wzajemnym ruchem ręki i to w sumie jedyny fakt z drogi do kolejnego noclegu o którym warto wspomnieć, bo i co mogło się więcej wydarzyć – na Mierzei Helskiej raczej ciężko o wielkie skrzyżowania, mosty, autostrady czy lotniska, dlatego marne są szanse na pobłądzenie, czy inną tego typu przygodę. No dobra, przypomniało mi się jeszcze o czymś, zatrzymaliśmy się w porcie jachtowym żeby obejrzeć łajby i szczególnie spodobał nam się napis na jednej z nich - nie ma to jak wakacje na fohu:)
Kilka kilometrów dalej na naszych ustach gościły już słowa kultowej piosenki Zbigniewa Wodeckiego:
Jak co roku w chałupach, gdy zaczyna się upał,
Słychać wielki szum
Można spotkać golasa, jak na plaży w Mombasa
Golców cały tłum.
Znów się będą rozbierać "Miss Natura" wybierać,
Przez wieś przebiegł dreszcz
W krzakach siedzą tekstylni, gryzą palce bezsilni,
Zaklinają deszcz.
Chałupy welcome to, Bahama Mama Luz
Afryka dzika dawno odkryta - Chałupy welcome to
Chałupy welcome to, sun of Jamaica blues
Polish barbados i Galapagos - Chałupy welcome to
Biorą namiar na plażę ci tekstylni nudziarze,
Chcą opalać sztruks
Jak rozpędzić dzikusy ? Może sadzić kaktusy ?
Przejdzie im ten luz
Nie potrzebny nam ubaw, jak na szklanych Bermudach,
Strach już z domu wyjść
Robią wszystkich w bambusa, przydałby się z lamusa,
Choć figowy liść
Chałupy welcome to, Bahama Mama Luz
Afryka dzika dawno odkryta - Chałupy welcome to
Chałupy welcome to, sun of Jamaica blues
Polish barbados i Galapagos - Chałupy welcome to
Dość szybko udało nam się znaleźć pole namiotowe, na którym bez zwlekania rozbiliśmy nasz namioto-garaż, żeby dalej beztrosko cieszyć się wolnym wieczorem. Oczywiście gdy poliestrowa konstrukcja stała już stabilnie na nogach, zarzuciliśmy na szyje ręczniczki i ruszyliśmy na plażę położoną nad Zatoką Pucką, aby spłukać z siebie całodzienny pot. Okazało się że nie był to dobry wybór, no chyba że kogoś kręci chodzenie na bosaka po drobnych kamyczkach. My zdecydowanie woleliśmy morski piaseczek, dlatego 5 min. później nasze nogi zapadały się w miękkim podłożu po drugiej stronie lądu. Trafiliśmy idealnie na zachód Słońca, więc oczywiście nie odpuściliśmy sobie sesji zdjęciowej. Zapomniałem wcześniej wspomnieć że gdy zeszliśmy z pokładu statku, Kapitan skusił się na zakup nowego ręcznika na straganie, którym chwali się na jednej z fotografii.
Po powrocie do ośrodka chcieliśmy wziąć jeszcze ciepły prysznic, ale widząc kolejki do łazienki postanowiliśmy zostawić sobie tą przyjemność na później i ruszyliśmy na browarka do pobliskiej knajpki.
W sumie było to chyba jedyne naprawdę klimatyczne miejsce w Chałupach, urządzone w żeglarskim stylu. Reszta to małe spelunki, znajdujące się w zaadoptowanych przydomowych garażach, czy innych blaszanych budkach. Postanowiliśmy zaszaleć i zjeść na kolację smażoną rybkę. Ja troszkę się wahałem, bo jednak żal mi było wydać na jeden posiłek tyle, ile wydałbym na zakupy w sklepie pozwalające mi przeżyć cały dzień, ale w końcu uległem namową Kapitana, który przekonał mnie mówiąc że nad morzem rybkę zjeść trzeba. Oczywiście teraz wiem że dobrze zrobiłem i chciałbym z tego miejsca podziękować Towarzyszowi za to że mnie przekonał. Muzyka płynąca z głośników podkreślała wakacyjną atmosferę, gdyż przygrywała nam wesoło jakaś miejscowa kapelka, serwując w większości Polskie hity, przy których bawili się jeszcze nasi rodzice. O tym jak popularny i przewidywalny był repertuar świadczy fakt, że przy końcu jednej z piosenek siedząca obok mnie głowa sympatycznej, 3-osobowej rodziny która się do nas dosiadła powiedziała dla żartów, że pewnie zagrają teraz „żółte kalendarze” i tak też się stało. Oczywiście w tym momencie prawie spadłem z krzesła ze śmiechu, więc ogólnie było wesoło. Stolik przy którym siedzieliśmy znajdował się zaraz przy brzegu morza, skąd rozpościerał się piękny widok na rozświetlone Trójmiasto. Od dłuższego czasu coraz częściej zawieszałem wzrok na rozstawionych niedaleko leżaczkach - w końcu nie wytrzymałem i zapadłem się w cudownej, wygodnej, półleżącej, leniwej pozycji, mając cały czas przed sobą wspomniany wcześniej widok. Była to naprawdę wspaniała chwila, którą dodatkowo urozmaicał doskonale bawiący się Pan, porywający do tańca wszystkie znajdujące się w okolicy parkietu Niewiasty. Co jak co, ale z Kapitanem byliśmy pełni podziwu dla jego wyczucia rytmu - trzeba przyznać że naprawdę wczuł się w klimat. Jednak po niedługim czasie impreza zaczęła wygasać, a kelner przyszedł składać leżaki. Nasze powieki tez już stawały się coraz cięższe, więc uznaliśmy że czas iść spać, aby wypocząć przed nadchodzącym dniem. Na polu panowała cisza i wreszcie było można wziąć w spokoju ciepły prysznic, nie przejmując się czekającymi w kolejce ludźmi. Tak właśnie minął drugi dzień pobytu nad morzem, po którym licznik wskazywał dystans 85.8 km, czas 5.03.18 sek., średnią prędkość 17 km/h i prędkość maksymalną 33.5 km/h.