Bo życie toczy się dalej...
Przez ostatnie kilka tygodni dane mi było latać kawałek nad ziemią. Nie wzbijałem się zbyt wysoko bo zdążyłem się już nauczyć że upadek z obłoków strasznie boli i lepiej wzlatywać do góry pomału, proporcjonalnie do tego jak duże urosną mi skrzydła. Niestety chyba od początku latałem z doklejonymi piórami bo teraz gdy spojrzę wstecz nie oślepiany już silnym blaskiem dochodzę do wniosku, że tak naprawdę niewiele było sytuacji które byłyby dla nich naturalnym budulcem i choć się starałem to nie byłem w stanie porwać w przestworza osoby na której zaczęło mi zależeć. Marzyłem o tym aby spróbować poszybować z nią przed siebie póki jeszcze grzeje słonko i można się gdzieś wyrwać zostawiając choć na chwilę za sobą szarą rzeczywistość, jednak wczoraj lot dobiegł końca. Spadłem chyba jakoś krzywo bo mimo tego że starałem się utrzymywać tą moim zdaniem bezpieczną wysokość, to jednak boli jak cholera. Jakiś czas pochodzę więc walcząc z bólem, mając jednak nadzieję że mimo wszystkich blizn po ranach których nabawiłem się wraz z biegnącym czasem, uda mi się kiedyś polecieć w niebiosa.
Teraz jednak brak mi sił i chęci na zrobienie czegokolwiek, ciągle zmuszam się do czynności pozwalających wyjść z domu, dzięki czemu jestem w stanie przetrwać te beznadziejne chwile. Wczoraj wsiadłem więc na mój kochany rower i choć między nami, a raczej w nim czasem też się coś psuje, to jednak zawsze wiem co jest przyczyną i jak to naprawić...
Mimo niepewnej pogody pognałem w kierunku Niepruszewa,a stamtąd do Buku. Dlaczego właśnie tam Buk jeden wie, ale pewnie dlatego że nigdy nie byłem a uwielbiam klimat małych miasteczek,no i to w miarę po drodze do celu mojej przejażdżki jakim było jezioro Strykowskie.
Najpierw zahaczyłem o Słupię,w której jeszcze do niedawna znajdował się ośrodek wczasowy będący kopalnią wspaniałych wspomnień z mojego dzieciństwa. Jeździliśmy tam co roku z rodzicami na 2-tygodniowe wczasy, pozwalające przeżyć cudowne chwile wśród życzliwych sobie ludzi, czerpiących radość z drobnych rzeczy. Gdybym tego nie przeżył, to patrząc na dzisiejsze czasy nie byłbym sobie w stanie wyobrazić że mogło być tak wspaniale. Wszyscy żyli naprawdę mocno, bez podziałów na lepszych i gorszych. Nie można było dostrzec różnic majątkowych i wszystkie dzieciaki latały w obdartych ciuchach ciesząc się z butelki landrynówy. Dorośli śmiali się siedząc i pijąc przed domkami i nawet żony nie krzywiły się na to że mężowie chodzili cały czas natrajtoleni bo i same gdzieś tam z boku popijały - było inaczej, było lepiej. To był totalnie inny świat, bez zawiści, donoszenia i śmiesznych zakazów. Nie było czegoś takiego jak cisza nocna – wszyscy dobrze bawili się przez całą dobę razem z kierownictwem. A dziś, wszystko sztuczne i prawie każdy patrzy jak komuś podłożyć nogę żeby samemu mieć jeszcze lepiej i jeszcze więcej. Gdy tak stałem pod płotem teraz już „terenu prywatnego”, na którym ludzie budują domki letniskowe lepsze niż nie jeden przeciętny dom mieszkalny to poczułem się jeszcze podlej. Zaciskałem pięści patrząc na tych równających z ziemią wszystkie moje wspomnienia pierdolonych dorobkiewiczów. Gdy przekroczyłem bramę jakiś tubylec nie chciał słuchać tego że chciałem się tylko chwilkę pokręcić i zobaczyć stare śmieci, broniąc się oczywiście tabliczką „teren prywatny”.Nie ukrywałem śmiechu, obrzydzenia i zniesmaczenia, odwracając się z szyderą i politowaniem w drugą stronę. Wsiadłem na rower i wjechałem w od zawsze pachnący inaczej niż inne las, obfitujący co roku w mnóstwo owoców. Niestety tym razem się nie załapałem i po prostu delektowałem się ciszą i spokojem. Niektóre ścieżki nie nadawały się zbytnio na rower, ale było świetnie.W końcu przedarłem się do polany a stamtąd bez problemu dotarłem do drogi.Po niedługim czasie dojechałem do miejscowego wehikułu czasu jakim jest kawiarnia „Muszelka”.Ten zakątek istnieje od dawna i aż miło do niego powracać. Prowadzi go miły starszy człowiek, bardzo dbający o to miejsce.Niestety pojawiają się tam czasem miejscowi „gangsterzy” w swoich „tuningowanych” maluchach, ale na szczęście rzadko i nie robią zadym bo wiedzą że wspomniany Pan ceni sobie spokój. Kilka lat temu pojechaliśmy tam na jedną noc z Koniem i Tandolem pod koniec września. Jako że to raczej już po sezonie, więc nasz namiot jako jedyny znajdował się na polu. Właściciel na noc poszedł do domu zostawiając klucze od kuchni i kibelka obdarzając nas zaufaniem. Nie zapomnę nigdy faktu że wyjechaliśmy stamtąd spiesząc się na rozpoczęcie roku w technikum, a na miejsce dotarliśmy prawie co do minuty z obładowanymi rowerami i w brudnych ciuchach, kiedy to inni stali w białych koszulach. Ahhh, to był klimat, no ale dość wspomnień. Wracając do dnia wczorajszego – poleżałem sobie na ławeczce i pomyślałem że skoro nie ma już nadziei na miły wypad w żeńskim towarzystwie to zrobię coś fajnego na własną rękę, byle tylko wyrwać się jeszcze z Poznania. Napisałem do kumpla z którym nieco urwał mi się kontakt pytając czy przypadkiem nie jedzie gdzieś na stopa. Oddzwonił że planuje wyruszyć w czwartek do Pragi, a później do Brna na zawody motocyklowe. Ucieszyłem się, umawiając się na wieczór w celu obgadania szczegółów. Jako że zrobiło się późno podniosłem zadek i ruszyłem w stronę domostwa, mijając po drodze Plwiska:>Gdy dotarłem do Poznania stwierdziłem że skoczę dobić się jeszcze nad maltą na jednym sprinterskim kółku żeby odreagować...Podczepiłem się pod jakiegoś zawodowca i przez jedno okrążenie udało mi się z nim ścigać, ale później odpuściłem bo zrobione 100km. tego dnia zrobiło swoje, a poza tym wiadomo że na dłuższą metę nie miałbym szans:) Usiadłem więc jeszcze na trawce podziwiając zachód słońca i pojechałem do domu.O 21.45 spotkałem się jeszcze ze wspomnianym kolegą i poszedłem do niego do chaty. Nie wiedziałem że się przeprowadził do nowego budownictwa. Mieszkają teraz w 5 osób na totalnie luźnej opcji. Sami klimatyczni ludzie i mega burdel na kwadracie:) Obejrzeliśmy film, po czym ustaliliśmy że w następny dzień znów się spotkamy bo nie wiadomo czy pojedziemy w czwartek czy też w sobotę - wszystko zależy od tego jak załatwi sprawę pracy no i dziś ma się to wyjaśnić. Gdy wychodziłem zjawiła się jeszcze jedna osoba z uśmiechem i krzakiem madziongi w rękach...:) Myślę że to na tyle i mam nadzieję że niedługo zdobędę się na jakiś ciekawy opis zaległych wakacyjnych wypadów. Narazinko.