Zawsze marzyłem o prowadzeniu późną nocą audycji radiowej,w której mógłbym gadać sobie o wszystkim,mając całkowitą świadomość faktu że jestem słuchany przez niewielką liczbę osób.Stronka w zamyśle ma być namiastką tego marzenia,gdyż fajnie będzie wylać przemyślenia mojej głowy,wiedząc że mają one szanse zostać przez kogoś przeczytane bądź nawet skomentowane,a nie zginą gdzieś w notatniku,czy co gorsza bezpowrotnie ulecą z pamięci.

piątek, czerwca 23, 2006

Bardzo udane popołudnie

I stało się - wreszcie nastał dzień, w którym zabrałem się za od dawna planowane prowadzenie bloga, blogu - nie wiem jak to się odmienia (what ever...), w każdym bądź razie stronki z moimi wypocinami, której inspiratorem jest Tandol, za co wielkie dzięki. Przyczynił się również do zmiany mojego starego, sprawiającego ostatnio coraz większe problemy telefonu po przejściach, na taki z aparatem dzięki czemu Wy, tzn. moi zacni goście (jeżeli w ogóle takowi się tu pojawią), będziecie mogli nabijać się z mojego braku talentu:) Muszę również podkreślić że wspomniany wcześniej osobnik był jednocześnie opóźniaczem tego przedsięwzięcia, gdyż miałem zamiar opisać pewien piękny czwartkowy dzień, jednak ta cholera doszczętnie wyczerpała ten temat - www.tandol.blogspot.com/2006/06/naprawd-udany-dzie-i-naprawd-duga.html
Przejdźmy jednak do sedna sprawy, a więc do opisu dnia, który moim zdaniem w pełni zasługuje na bycie postem Nr 1.Wszystko jak zwykle to bywa zaczęło się od pomysłu, który narodził się bodajże w poniedziałkowy wieczór, polegającego na tym że dwa dni później wybiorę się do pracy na moim czarnym jednośladzie z napędem jednego osła mechanicznego. Pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy może zadać pytanie jakie rozwinięcie może mieć tak na pozór banalny pomysł. Ano okazuje się że może – w tyrce miałem stawić się na godzinę 6, więc wyjechałem z domu o 4 nastraszony wcześniej wrodzonym czarnowidztwem mojej mamy, gdyż usłyszała w prognozie że nad naszym regionem mają przejść gwałtowne burze. Nie powiem, miałem chwilkę zwątpienia, ale w finale pomyślałem co tam, dam rade. Rano zaskoczony temperaturą 25 stopni i utwierdzony w słuszności decyzji polegającej na zrezygnowaniu z bluzy, pełen chęci i wigoru ruszyłem do celu cudownie jeszcze opustoszałymi ulicami.. Jako że totalnie nie miałem pojęcia ile zajmie mi wycieczka do Jankowic, gdzie znajduje się firma w której pracuje przyczyniając się do zwiększenia zachorowań na raka płuc i choroby serca, jechałem główną trasą aby niepotrzebnie nie błądzić. Ku mojemu zdziwieniu na miejscu zlądowałem o 4.50, zyskując tym samym godzinkę na zwiedzenie okolicy. Podążając za moim totalnie zawodnym instynktem wyruszyłem w poszukiwaniu znajdującego się nieopodal jeziora Lusowskiego, którego rzecz jasna nie znalazłem. Wbiłem się za to na ścieżkę, która według oznaczeń wytyczona była z myślą o rowerzystach. W rzeczywistości okazała się drogą wybitnie antyrowerową – żużel będący jej wierzchnią warstwą przykrywał muldy, na których można organizować wyścigi motokrosowe. Towarzyszyło mi przy tym nieznośne uczucie kłucia w rękach, będącego efektem nie kończących się drgań i wstrząsów. Skrajne fragmenty drogi były z kolei tak miękkie, że opony zapadały się po samą felgę. Jak to Tandol powiedział – kierowany swoją „naiwnością” postanowiłem jednak kontynuować tą nierówną walkę z podłożem, łudząc się że w finale ujrzę jakiś niesamowity widok, bądź też inny obiekt. Nie zdziwiłem się jednak gdy w końcu dojechałem do zwykłej ulicy, na której stał zwyczajny hotel. Nie pozostało mi nic innego jak zwrot o 180 stopni i ponowna przeprawa przez wertepy. Jedynym widokiem wartym sfotografowania było wschodzące Słońce.
W pracy stawiłem się na czas i po paru godzinach jazdy moim kochanym widlakiem, rozładowaniu i załadowaniu kilu tysięcy kartonów fajek mogłem wyjść na wolność aby spotkać się z przemiłą osóbką, która to była moją główna motywacją aby wstać wcześniej niż zwykle i dreptać wylewając z siebie litry potu, co generalnie bardzo lubię:)
Muszę wspomnieć że moja towarzyszka z niewiadomych mi przyczyn nie życzy sobie abym wymieniał jej imię, czy też publikował zrobionych zdjęć, więc uszanuję tą decyzję posługując się wymyślonymi przy rożnych okazjach przezwiskami i umieszczając zdjęcia okazujące jedynie fragmenty jej cielesności. Do rzeczy - jako że są to Małej rodzinne strony, od tej pory ona była przewodnikiem. Najpierw udaliśmy się w kierunku sklepu w celu dokonania zakupów, gdyż nie skonsumowałem obiadu w pracy z powodu braku gotówki. Przyzwyczajony do nowoczesności miałem nadzieje że będę mógł zapłacić kartą, ale tu rozczarowanie - jak się pewnie co niektórzy już domyślili nie było takiej możliwości i jedynym nabytym towarem był lód, na który wydałem wszystkie posiadane przy sobie pieniądze, czyli całe 1,50. Gdy już się „najadłem” byłem gotów do dalszego zwiedzania okolicy. Zgodnie ustaliliśmy że jedziemy nad wspomniane wcześniej jezioro, gdzie miała znajdować się spokojna plaża, na której w przeciwieństwie do tego jak to zwykle bywa latem nad wszelakimi zbiornikami wodnymi nie miało znajdować się tłumów ludzi. Faktycznie tłumów nie było, jedynie parę małych grupek ludzi, które przewinęły się przez czas naszego pobytu. Oczywiście Truskawa zatroszczyła się o niezbędnik plażowicza, na który składały się kocyk i wafelki. Gdy tak sobie beztrosko siedzieliśmy dyskutując o niczym, oczom naszym ukazały się budzące niepokój chmury, których raczej burzowy charakter podkreślał nasilający się wiatr. Postanowiliśmy jednak zobaczyć jak to wszystko się potoczy i nie zmieniając miejsca przyglądaliśmy się rozwojowi sytuacji. Po kilku minutach nie było wątpliwości – zmokniemy. Gdy spokojne jezioro przemieniło się w mgnieniu oka w jedno wielkie rozfalowane szaleństwo zaskoczyła mnie postawa Andrzeja, która (śmiesznie to brzmi:) co rzadko się u kobietek zdarza zamiast drżeć z przerażenia, podobnie jak ja delektowała się chwilą podziwiając przy tym niszczącą moc żywiołu. Wiatr nie oszczędził naszych rowerów przewracając je bez najmniejszego problemu, a i my z trudem utrzymywaliśmy równowagę. Padający grad zostawiał na wodzie z daleka widoczne ślady, które ja na początku uznałem za małe bałwany wodne, dopiero wiadomo kto uświadomił mnie o tym że to jednak sprawka tych niby małych, niepozornych kuleczek lodu. Po kilku minutach wszystko wróciło do normy, a my z zapałem wróciliśmy do nie robienia niczego konkretnego, nie mogąc wyjść z podziwu dla zaistniałego przed chwilą zjawiska. W międzyczasie zrobiłem oczywiście kilka zdjęć spokoju po burzy, który jednocześnie okazał się ciszą przed następną. Tej towarzyszyły już widoczne błyskawice, czego brakowało poprzedniej. Deszcz jednak był na tyle mocny, że pokierowaliśmy swe kroki na wiodącą wśród gęsto rosnących drzew ścieżkę. Oczywiście znów zachwytów dla trwającej właśnie chwili nie było końca, a gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń było już po wszystkim. Tam naszym oczom ukazało się dość spore powalone drzewo, które dodało smaku przeżytemu właśnie kaprysowi pogody. Postanowiliśmy usiąść jeszcze na głównej plaży, do której dotarliśmy chwilkę później, dzięki czemu uniknąłem krępującej dla mnie wizyty w domostwie Pani D. Z czasem zaczęła pojawiać się tam okoliczna „elita”, którą każdy kto był w małej miejscowości jest sobie w stanie chyba wyobrazić... Typowy miejscowy kwiat młodzieży, zachwycający zachowaniem i używanym słownictwem. Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była jedna z siedzących obok nas różowych dziewoj, która w panicznym strachu przed napływającym łabędziem upuściła do wody telefon, dopiero po ok. minucie zdobywając się na odwagę i wyławiając go z jeziora. Z ledwo powstrzymanym śmiechem nacieszyliśmy się jeszcze momentem, po czym wciągając do nosa redzia stwierdziłem że muszę pomału zmykać gdyż wieczór tuż tuż, do domu daleko, a ja jak zwykle nie jestem uzbrojony w lampkę. Mała odprowadziła mnie do głównej drogi, skąd bez przeszkód dotarłem do domku. Po drodze spotkałem jeszcze Kapitana wracającego z siostrą z markeciku, który dzień później wyruszył sobie rowerkiem na Bornholm. Ahh, jedni mają szczęście, a inni pracę. To chyba będzie na tyle, jeszcze raz chcę podziękować miłej Pani za wspaniałe popołudnie licząc że uda się jeszcze przeżyć podobne chwile. Do następnego!